Posts Tagged ‘Roger Waters’

Pink Floyd “The Final Cut”

January 27, 2011

Co tak zwany przeciętny słuchacz wie o Pink Floyd? Jeśli nie jest “młodym wykształconym” ćwokiem z dużego miasta (bo takim wystarczy hip hop czy inny chillout), to pewnie słyszał zarzynane do urzygania “Another brick in the wall pt. 2” (żeby nie było że się czepiam: genialny numer i takiż teledysk, ale ile można), może jeszcze – od wielkiego dzwonu – “Money“… I właściwie tyle. Słuchacz ciut bardziej wyrobiony otarł się pewnie o “Wish you were here”, może “The wall” – ale nagrania późniejsze okrywa na ogół pomroka dziejów.

I cholernie szkoda, że okrywa – bo łabędzi śpiew Floydów w składzie z Watersem to “The final cut”: zdaniem niektórych najgorsza płyta Pink Floyd i zarazem najlepszy solowy album Rogera W. Fakt, że z rzeczy wielkich kojarzonych z Floydami (w rodzaju dźwiękowych pejzaży z “Shine on you crazy diamond“) raczej się tu wiele nie uświadczy i w porównaniu z niegdysiejszym przepychem jest cokolwiek ascetycznie – a rzecz jest wybitna i szkoda, że cokolwiek zapoznana .

Spora część twórczości Pink Floyd po “Dark Side” jest napędzana demonami gnieżdżacymi się w głowie  Watersa. Jest sława i wynikające z niej poczucie izolacji, jest niewiara we własne siły połączona z ogólnym pesymizmem, jest wreszcie trauma największa: śmierć ojca. Kiedy późniejszy twórca “The Wall” miał cztery miesiące, jego ojciec Eric bohatersko poległ za króla i ojczyznę w bitwie pod Anzio – jednym z wielu w brytyjskiej historii przykładów rzezi lwów dowodzonych przez stado baranów.

I słuchasz tej płyty, słuchasz – i niezależnie czy coś wiesz o Pink Floyd czy nie (chociaż jak można nie znać “The Dark Side Of the Moon”, doprawdy nie pojmuję), czy lubisz czy nie (bo wzorem Sex Pistols uważasz obsrywanie gigantów za ekspresję własnej oryginalności), wiesz jedno: ten facet wywleka na wierzch swoje psychiczne wnętrzności. Nie ma ładnych solówek, nie ma prężących się w teledysku modelek w stringach – tylko ponura historia bez happy endu, minimalistyczny podkład i udręczony człowiek za mikrofonem.

Miało być tak pięknie, prawda? Wygraliśmy wojnę, więc teraz będzie pokój w naszych czasach, wszyscy chcieliśmy dobrze… I oczywiście, jak nietrudno się domyślić, wyszło jak zwykle. Eric Waters i miliony takich jak on poszli do piachu kompletnie na darmo, bo ponad ćwierć wieku później znów podkręcamy małą zwycięską wojenkę: i wygląda na to, że A.D. 1983 mało kogo w świecie muzyki to obchodziło. Mało – ale ktoś jednak był. Czemu antywojenne przesłanie nie może częściej wyglądać w ten sposób, a pacyfizm to na ogół naćpane hipisowskie półmózgi z akustycznymi gitarami?

Jak zwykle u Watersa, podróż do kresu nocy jest mieszanką obrazów “makro” (wojna, terroryzm) z osobistymi do bólu (zapłakana wdowa na pogrzebie poległego żołnierza). Jest współczucie i empatia, a za chwilę wściekły wrzask – a potem sarkazm maskujący ból. Sentymentalne? Nie, bo Waters – pytając kto za to odpowiada – nie chce protestować i dochodzić sprawiedliwości przed sądem. Bliżej mu do mauerowskiego “Co pan z nimi zrobi? A pozabijam skurwysynów“.

Wspomniałem o muzycznej ascezie (zwłaszcza w porównaniu z “Wish you were here”), ale to nie znaczy że płyta składa się z melorecytacji. Delikatny motyw fortepianu przechodzi nagle we wściekłą solówkę saksofonu na tle łomoczących bębnów. Gdzieś tam z tyłu przemyka gitara, ale jest jej niewiele: a że David Gilmour wielkim gitarzystą jest, brak czarowanych przez niego dźwięków to właściwie jedyna chyba wada tej płyty.

To nie jest album na randkę, Walentynki albo do słuchania podczas jazdy samochodem w porannym korku. Tu trzeba się skupić, wgryźć w teksty, zanurzyć w klimat – choć “depresyjny” jest tu przymiotnikiem za słabym o rząd wielkości.

Ale warto.